DAR WDZIĘCZNOŚCI
Od Odry, od łęgów nadodrzańskich wiał zimny, przenikliwy wiatr. Mewy z żałosnym popiskiwaniem latały nad miastem i szukały cokolwiek do zjedzenia. Bezpańskie psy włóczyły się uliczkami i podobnie jak mewy, daremnie poszukiwały najmniejszego bodaj kąska pożywienia. Ulice puste były, tylko przejmujący wiatr hulał po mieście, porywając zeschłe liście do szalonego tańca ze śmieciami przeróżnymi. Kto nie musiał wychodzić, siedział przy ciepłym piecu i tylko przyglądał się przez małe szybki harcom listopadowego wichru.
Gorzej było rybakom, co właśnie z połowów wrócili i wyładowywali kosze. Skostniałe ręce grzali przy ogniu, który ktoś rozniecił na nabrzeżu. Przychodzili doń także robotnicy portowi, by choć trochę ogrzać zmarznięte ciała. Wnet jednak wracali do swej pracy, każdy grosz z trudem zarabiali, a kapitanowie nie pozwalali na długie marudzenia przy wyładunku. Tak więc mordowali się biedni, zmarznięci ludzie ciężką, niewdzięczną robotą. Wszakże w domu czekała rodzina na ten nędzny zarobek. I tak wszystko szło swoim torem. Bogaci grzali się przy domowym ognisku, ubodzy zaś marzli na wietrze i harowali na kawałek chleba.
W pobliżu murów miejskich nad Odrą wznosił się kościółek, a przy nim zabudowania klasztorne. Był tu przytułek dla biednych i szpitalik dla chorych. Opiekowali się nim ojcowie franciszkanie. Chodzili do zamożnych domów i prosili o pomoc dla swoich podopiecznych. Także rada miejska pomagała przytułkowi, a i książę nierzadko dorzucił talarów sporo. Radzi byli biedacy, że mają dach nad głową i łyżkę strawy, a w chorobie ratunek i opiekę. Sami też pomagali, jak kto umiał i mógł. Starsi skręcali powrozy, rzezali z drewna chodaki, inni szyli worki, a kobiety robiły na drutach ciepłe rękawice i skarpety.
Chłopcy z przytułku chętnie wynajmowali się do prac przy załadowywaniu statków lub przy ich rozładunku pomagali. A był wśród nich jeden, sierota Janek, który pomagał, jak wszyscy, ale każdej wolnej chwili siadywał w kątku przy oknie i rysował. Uprosił kiedyś kupca o papier i węgla kawałek, i był to jego skarb najdroższy. Rysował ludzkie postaci, kwiaty i ptaki, które widział. Ojciec Józef, po franciszkańsku pobłażliwie się uśmiechał, ale nie zabraniał.
Tak minęło lat kilka. Janek wyrósł, zmężniał i niebawem opuścił przytułek. Poszedł w świat. Pracował tu i tam, ale wciąż ciągnęło go rysowanie. Wreszcie zatrudnił go w dalekiej krainie pewien malarz. Patrzył i uczył się malować. Po kilku latach opuścił swego patrona i powędrował w świat. Malował po kościołach, malował portrety bogatych kupców i zdobił ściany ratuszy. Przywędrował wreszcie do Szczecina, do kościoła swego patrona. Powiedział do przeora: „Hołubiliście mnie w przytułku, dawaliście strawę i opiekę. Teraz chciałbym przyozdobić ściany kościoła, by świadczyły przez długie lata o mojej wdzięczności”.
I tak się stało. Ściany zostały pięknie pomalowane przez malarza Jana i choć minęło kilka wieków od tej pory, jeszcze dziś widoczne są szczątki polichromii w kościele pw. Świętego Jana Ewangelisty.
Monika Wiśniewska
Legendy Pomorskie - Ocalić od zapomnienia

